Świat jest w zasadniczej przebudowie. niektóre kraje nie rozumieją jeszcze, że internet kładzie fundamenty pod nowy kształt demokracji - mówi Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji po telekomunikacyjnym szczycie w Dubaju.
- Nam ACTA otworzyła oczy na wiele spraw. To był katalizator zmian, myśmy w dwa tygodnie przeskoczyli o jakieś dwa-trzy lata w rozumieniu, że internet przebudowuje, i to zasadniczo, świat. To nie tylko relacja czysto techniczna, ale fundament nowej, partycypacyjnej demokracji.
I stąd te wcześniejsze konsultacje, jeszcze kilka miesięcy przed konferencją?
- Powtórzę to, co mówiłem na sesji plenarnej w Dubaju. Przyjechaliśmy tam z podwójnym mandatem: od rządu, ale też od społeczeństwa. Publicznie zapowiedziałem też, że jeśli Polska zdecyduje się na przystąpienie do traktatu, to skonsultujemy to wcześniej ze społeczeństwem.
Mimo że Rosja, Chiny czy kraje arabskie wycofały najbardziej radykalne propozycje, kompromisu nie udało się wypracować.
- Na początku presja ze strony tych państw, jeszcze przed konferencją, była bardzo silna, potem w negocjacjach wydawało się, że zmierzamy do akceptowanego dla wszystkich nowego traktatu - udało się uzyskać 90 proc. tego, na czym nam zależało, a najbardziej zależało nam na tym, by te regulacje nie odnosiły się w żaden sposób do internetu - bo to może otwierać furtki do nadużyć i ingerencji w wolność internetu - i by jasno podkreślona była rola praw człowieka. Ale na sesjach plenarnych, na których omawiana była kompromisowa propozycja, okazywało się, że Iran chce zgłosić jeszcze jakąś poprawkę redakcyjną, podobnie robiły Algieria, Nigeria itp. I kompromis diabli brali.
Poszło m.in. o zapisy w preambule traktatu dotyczące praw człowieka.
- Ja to postrzegam jako pewien paradoks. Zebrały się państwa ITU, czyli agendy ONZ, instytucji, której historia zasadza się na Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. I nagle problemem staje się wpisanie do traktatu poszanowania praw człowieka, zaczyna się gra o to, jakich sformułowań w tym kontekście użyć. Mówiąc wprost, część państw chciała rozmydlić te zapisy o prawach człowieka, dopisując obok nich prawa państw do dostępu do sieci, które mogłyby być tak zinterpretowane, że państwa mogą ingerować w sieć. To postawienie wszystkiego na głowie.
Wyraźnie widać, że są państwa, które mają zasadniczy problem ze zrozumieniem nowej fali demokratycznej i tego, że pokusę upaństwawiania internetu trzeba odrzucić.
Wcześniej internet był w rękach biznesu, państw oraz ośrodków naukowych.
- Dziś trzeba dopisać tu nowego partnera: obywateli. I co istotne, nie tylko własnych obywateli.
Świat współczesny wymaga nowego podejścia, nowej otwartości. Konferencja w Dubaju pokazała dużą różnicę cywilizacyjną w rozumieniu tych spraw. Ale też pokazała, że jest potrzeba budowania innej relacji np. z krajami afrykańskimi, bardziej partnerskiej, by rzeczywiście nie doszło do powstania dwóch internetów. Ja liczę na to, że za kilka lat, gdy przypomnimy sobie kwestie poruszane w Dubaju, prawdopodobnie niewiele będzie krajów jeszcze opornych wobec zasad, o które się spieraliśmy. I ten proces będziemy chcieli kontynuować także w Polsce, w lipcu przyszłego roku będziemy gościć regulatorów telekomunikacyjnych z całego świata.
KOMENTARZE (0)
Do artykułu: Michał Boni: Internet nie może być państwowy